Ostatnio, gdy podczas jazdy samochodem słuchałam radia, usłyszałam rozmowę z pewną panią, która właśnie wygrała coś w konkursie w tymże radiu. Na pytanie prezentera radiowego "Czym się zajmujesz?" pani odpowiedziała z pewnością i dumą w głosie "Jestem housemanagerem". Rozmowa dalej toczyła się wokół tego tematu, pytanie o wynagrodzenie, podwyżki itd.
Powiem szczerze, bardzo spodobało mi się to określenie, bo kimże innym jestem ja? Już dawno zrezygnowałam z robienia kariery w korporacji, rozwijania się zawodowo na rzecz "ogarniania spraw domowych". Nie wiem, czy to ja byłam tak niezorganizowana, czy moja praca tak czasochłonna, że miałam świadomość, że niewystarczająco czuwam nad moimi dziećmi i domem. Nie umiałam połączyć pracy zawodowej z zajmowaniem się domem.
Tak się życie potoczyło, że mogę być w domu, organizować to wszystko, co związane z domem, szkołami, życiem rodzinnym (dzięki organizerowi jest teraz zdecydowanie łatwiej). Czasem się śmieję, że nie mam czasu chodzić do pracy, chociaż przecież tak naprawdę "w pracy" jestem 24h/dobę.
Wynagrodzenie - dobre słowo
Tak właśnie powiedziała pani w radiu. I tak jest ze mną. Wiem, jak "Kocham Cię, Mamusiu, dziękuję", czy "Obiad był pyszny" potrafią mnie uskrzydlić, jak wtedy łatwiej dostrzec sens tej pracy.
Ale niestety nie zawsze jest tak różowo. Ostatnio mieliśmy planowane, całodniowe wyłączenie prądu, o którym dowiedziałam się 5 minut przed wyłączeniem. W związku z tym nie mogłam zrobić obiadu (ot, uroki kuchenki elektrycznej...). Moje dzieci standardowo zapytały w drodze ze szkoły do domu "co dziś na obiad?" i jakież było ich święte oburzenie, gdy powiedziałam, że nic... Nie zapytały nawet dlaczego. Oczywiście dostały reprymendę, wytłumaczyłam im dlaczego. Ale ta sytuacja dobitnie pokazała mi, że bardzo łatwo przyszło im przyzwyczaić się do dobrego.
Mam koleżanki, które również są "housemanagerkami" i czasem rozmawiamy na temat tego, czy warto, gdzie "ja i mój rozwój", ale na koniec i tak dochodzimy do wniosku, że mimo wszystko warto. Że mamy poczucie spełnienia jako mamy, że nasze dzieci są dobrze zaopiekowane.
Czasem tylko szkoda, że w naszym kraju nikt (z "władz") nie docenia takiej pracy...
Gdzie jest granica?
Moje dzieci nie znają noszenia klucza na szyi, powrotów na piechotę do pustego domu, gdzie trzeba samemu przygrzać sobie obiad i na lodówce wisi lista ze sprawami, które trzeba załatwić przed powrotem rodziców. Moje dzieci nie mają stałej listy obowiązków oprócz nauki (odrobienie lekcji + granie na instrumentach każdego dnia) i utrzymywania porządku w swoich pokojach. To oczywiście nie znaczy, że nic innego w domu nie robią. Tyle, że nie posługujemy się karteczkami na lodówce - wszystkie polecenia dostają ustnie na bieżąco.
Czasem się zastanawiam, czy nie za bardzo staram sie wszystko kontrolować, mieć w garści wszystkie sprawy, pamiętać o wszystkim. Ale niestety chyba po prostu mam taki charakter. I niestety wszyscy powoli się przyzwyczaili, że mama o wszystkim pamięta, przypomni, zapyta. Mąż, gdy ma przejąć jakiegoś dnia moje obowiązki, bo ja np. muszę jechać do lekarza, dostaje karteczkę z rozpiską godzinową co o której ma zrobić. Mi to daje poczucie, że jak nie zapamięta to spojrzy, przeczyta i zrobi.
Czasem myślę, że muszę trochę odpuścić, dać innym więcej samodzielności. Tyle, że takie sytuacje, jak ostatnio, gdy Mąż wybrał się z Frankiem i Gosią na groby i Franek zostawił u rodziny mieszkającej od nas o 200 km książkę z biblioteki (on zapomniał, a Mąż widział książkę, ale myślał, że Franek weźmie), a Gosia sweterek (bo Mąż zapomniał, że go miała) wbijają mnie w poczucie, że świat się zawali, jak ja o czymś nie będę pamiętać czy czegoś nie zrobię. Nie zawali się, jak i tym razem się nie zawalił, tylko ja muszę trochę to wszystko poprzekładać w swojej głowie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz